Wolniej się nie da, czyli kiedy slow zamienia się w fast

W ubiegłym roku podjęłam decyzję, która znacząco wpłynęła na naszą codzienność. Skrzętnie wypracowana rutyna legła w gruzach, a my na nowo próbowaliśmy ułożyć plan działania korzystny dla nas i naszych dzieci. W pewnym momencie fast life zastąpiło slow.

 

Powrót na etat po kilku latach spędzonych w domu z dziećmi był wyzwaniem i pewnego rodzaju testem dla mnie i mojego męża. Dzisiaj, po wielu miesiącach, mogę śmiało stwierdzić, że zdaliśmy go bardzo dobrze. Mogę też śmiało napisać, że jestem sobie wdzięczna za to, że będąc mamą na cały etat (bo tego wymagały moje dzieci), stawiałam sobie wyzwania. Cieszę się, że założyłam bloga, pisałam, tworzyłam akcję "Slow święta", wzięłam udział w niezliczonej ilości seminariów, webinarów, kursów. Czytałam więcej niż przed ciążą i wreszcie spełniłam odkładane na przyszłość marzenia. Na etap bycia mamą na cały etat przypadają lata mojego największego rozwoju. Cóż za ironia prawda? Teraz mogę śmiało stwierdzić, że decyzje, które w ostatnich latach podejmowałam, pisanie wieczorową porą, praca nad sobą na wielu płaszczyznach były najlepszą inwestycją, jaką mogłam sobie na tamtym etapie zapewnić. Obecnie czerpię z tego garściami i dzięki temu powrót do pracy po przerwie nastąpił płynnie i bezboleśnie.


Slow kontra fast

Pamiętam, jak rozmawiałam na początku roku z Agnieszką z bloga My coffee time, o tym, że slow life był łatwiejszy, gdy byłam z dziećmi w domu. Zdecydowanie łatwiej było mi patrzeć przez okno na bawiące się w ogródku dzieci i w tym czasie gotować obiad. Obecnie robię to przed pracą lub wieczorem. W menu królują proste dania, w tym takie, które można zrobić w piekarniku. Organizacja codzienności "wskoczyła" na jeszcze wyższy poziom zaawansowania. 

Cieszę się, że dawno temu wprowadziłam w domu "dni prania", że nie organizuję sobie sesji prasowania, jak kiedyś moja mama. Jestem wdzięczna, że udało mi się wypracować system, we współpracy z mężem, który u nas sprawdza się, a do tego wprowadza więcej ładu i optymalizacji do naszej codzienności. 


Mimo wszystko, nawet nie wiem, kiedy do tej codzienności wkradło się szybsze tempo. Slow zmieniło się w fast, z którego bardzo trudno było, i chyba nadal jest, wyplątać się. Dodatkowo w ostatnich miesiącach pojawiły się dodatkowe wyzwania dotyczące dzieci, przyszłości i naszych wspólnych planów, które wymagały nie rzadko dogłębnych analiz, szybkiego działania, co dodatkowo podkręcało tempo życia i powoli "wysysało" energię. Znacie to uczucie, gdy kładziecie się wieczorem do łóżka, ale zamiast wyciszyć się, nadal analizujecie pewne sprawy, szukacie rozwiązań, opracowujecie koncepcje? W ostatnich tygodniach, ba! miesiącach, nieustannie tak robiłam. Spanie niekiedy po pięć-sześć godzin dodatkowo nakręcało i chociaż działałam bardzo skutecznie, to czułam, że czas powiedzieć stop. 

 

Jak wrócić do slow life?

Nie znam idealnego rozwiązania, dzięki któremu z dnia na dzień w naszym życiu zagości slow life. Wiem, co u mnie sprawdza się. Przede wszystkim maksymalnie ograniczam ilość zajęć i optymalizuję te, które mogę. I tak właśnie, na blogu od miesięcy nie opublikowałam żadnego artykułu. Nie rozkładałam maty. Nie ćwiczyłam. Nie robiłam wielu innych rzeczy. ALE tego właśnie potrzebowałam. 

W ostatnich tygodniach, chyba jak nigdy przedtem, wsłuchiwałam się w sygnały wysyłane przez organizm i starałam się reagować. Odpuściłam bieganie i inne ćwiczenia, ale przeznaczałam więcej czasu na regenerację. Zamiast restrykcyjnej diety, która byłaby dla mnie najlepsza, zaczęłam jeść to, na co miałam ochotę. Przestałam coś robić, dlatego, że inni tego ode mnie oczekują. Przestałam przejmować się atakującymi zewsząd hasłami "zrób bikini body", "możesz być jeszcze bardziej produktywna". Uwierzcie, nie mam problemu z produktywnością, ale czasami trzeba dać sobie trochę luzu. Zatrzymać się i zapytać "czy rzeczywiście tego teraz potrzebuję?". Dzięki odpuszczeniu tak wielu zadań, biegania, które już nie sprawiało przyjemności, nie przejmowaniu się "sezonem bikini" poczułam się... wolna i szczęśliwa. Znajomi myśleli, że schudłam, stosuję zabiegi upiększające, a ja po prostu odpuściłam, przestałam przejmować się i zatroszczyłam się o siebie, choć w trochę niestandardowy sposób. Jednak tego właśnie było mi trzeba i świadomie podjęłam taką decyzję.

 

Co dalej ze slow?

Dzisiaj pisząc to jestem sama w domu. Mąż jest na wyprawie, dzieci u dziadków na nocowankach, a ja rozpieszczam siebie. Z każdym dniem "wracam do siebie" i staram się wprowadzać na nowo slow life do codzienności. Kończy się właśnie mój urlop i wracam do biura. Czy do mojej codzienności znowu nie wkradnie się szybkie tempo niwecząc to, co ostatnio staram się wypracować? Nie wiem. Mam jednak świadomość, że nawet propagator idei slow life, Carl Honore, niejednokrotnie przyznał, że on także uległ fast life, po czym na nowo próbował wrócić do slow. Mam wrażenie, że ze slow jest jak z minimalizmem - to niekończąca się praca. To wspaniała podróż przepełniona zachwytami nad codziennością, delektowaniem się kubkiem ciepłej kawy (mamy dobrze wiedzą, że to skarb:), spotkaniami z przyjaciółmi. To podróż przepełniona niespodziewanymi zdarzeniami, które zaburzają codzienny, spokojny rytm. I wreszcie to ciekawe doświadczanie i próby kreowania życia po swojemu - wtedy jest ono najpiękniejsze i najlepsze. 

Dziękuję Wam, że nadal odwiedzanie bloga i towarzyszycie mi w tej podróży. Jeśli spodobał się Wam ten tekst, będzie mi miło, jeśli zostawicie komentarz, napiszecie wiadomość, podzielicie się nim z innymi.

Podziel się tym tekstem na:

2 komentarze