Slow House, czyli chatka na końcu świata

Codziennie zmagasz się z mnóstwem spraw do załatwienia. Jedną ręką mieszasz zupę w garnku, a drugą trzymasz telefon przy uchu próbując coś załatwić, a w tle słychać jeszcze angielskiego lektora bo postanowiłaś podszkolić się w tym języku. Zmęczona ogromem obowiązków. Zmęczona natłokiem informacji. Wreszcie zmęczona nadmiarem stwierdzasz, że najchętniej uciekłabyś na koniec świata, gdzie nikt cię "nie dopadnie". Dzisiaj chciałabym zabrać cię właśnie w takie miejsce, czyli do Slow House.


Nie, to nie jest żart. Taki dom naprawdę istnieje i spędziliśmy w nim w tym miesiącu kilka dni. Było nam tam niezwykle dobrze i wyjeżdżaliśmy z żalem. Gdybym tylko mogła, to jeszcze w tym roku pojechałabym tam ponownie.

Dom, o którym piszę, znajduje się w niewielkiej wsi Polany w Beskidzie Niskim. Został zbudowany sto lat temu zgodnie z wytycznymi architektury łemkowskiej. Właściciele nie starali się na siłę przerobić go na nowoczesny dom z basenem. I bardzo dobrze, bo ta wiekowa chata ma swój urok. W łazience króluje kamień i drewno, w tym stuletnie bale. 

W pokoju na parterze piec, w którym nie tylko napalimy drzewem, ale i upieczemy pizzę. Z kolejnego pokoju można wyjść na taras z którego nie będziecie chcieli się ruszyć. Wystarczy, że usiądziecie na małej ławce przykrytej owczym futerkiem, weźmiecie do ręki książkę... I choćby nie wiem jak była ciekawa, to co chwilę będziecie przerywać lekturę, by spojrzeć na niewielki strumyk lub pagórek znajdujący się dosłownie przy samym domu. 



Gdy tylko zobaczyłam zdjęcia Slow House, wiedziałam już, że to właśnie tam spędzimy przedłużony weekend. Nie chciałam nawet szukać jakiejś alternatywy. To miejsce wydawało się idealne pod każdym względem. Gdy dojechaliśmy do Polan, okazało się, że na posesji nie ma zasięgu i nie da się skorzystać z telefonu. Wejście na niewielką górkę też nic nie dało. Okazało się, że w całej wsi nie można skorzystać z telefonu komórkowego. Początkowo trochę nas to zaskoczyło, bo jednak jesteśmy przyzwyczajeni, że wszędzie gdzie jesteśmy zasięg w telefonie jest. Raz lepszy, raz gorszy, raz wymaga przejścia kilkuset metrów, ale jest.

W Slow House był jednak tylko (a może aż?) Internet, co początkowo ucieszyło mnie, ale w końcu ani razu z niego nie skorzystaliśmy. Nie było też telewizora. To był totalny detoks. I tego właśnie potrzebowaliśmy. Odcięci od świata, od powiadomień z różnych aplikacji, od rodziny wysyłającej codziennie wiadomość z pytaniem "co u was?". Dzieci nie pytały o bajkę, tylko całe dnie spędzały na podwórku. Nasi chłopcy czuli się w Slow House tak dobrze, że ostatniego dnia powiedzieli, że nie jadą do domku, bo tu jest ich domek. Codziennie spacerowali po górach, wrzucali kamienie do małej rzeki, łowili w niej ryby na wędki zrobione przez tatę z patyków i sznurka lub bawili się z kotem, który nas odwiedzał. Poza tym okazało się, że na piętrze znajduje się kącik dla dzieci z zabawkami i książkami. Codziennie były więc zabawy dinozaurami, samochodami i czytanie książeczek.

W pokoju na parterze wszyscy siadaliśmy na kanapie i czytaliśmy. Wspólnie wybieraliśmy książki z dużej biblioteczki właścicieli. Słuchaliśmy także muzyki francuskiej, co było dla mnie wisienką na torcie, bowiem przez wiele lat uczyłam się języka francuskiego. 

W całym domu panuje minimalizm. W kuchni nie ma pięciu garnków, blenderów i robotów kuchennych. To, co mnie urzekło to niewymuszona prostota. I choć nasze mieszkanie nie jest zagracone i sukcesywnie pozbywamy się z niego rzeczy, których nie używamy od dawna, to jednak po powrocie ze Slow House poczułam, że mamy jeszcze sporo do zrobienia w tej kwestii.


Pobyt w tej stuletniej chacie, w otoczeniu przyrody i zielonych wzgórz był cudowny. To było zaledwie kilka dni, ale poczułam się wypoczęta jak nigdy wcześniej podczas naszych rodzinnych wakacji. Uwierzcie, bliźniaki potrafią zadbać o mnóstwo aktywności w ciągu dnia. Tym razem było jednak inaczej. A to w połączeniu z klimatem panującym w domu, prostotą i naturą na wyciągnięcie ręki sprawiło, że wreszcie poczułam spokój. To był zdecydowanie wyjazd w stylu slow life i totalny detoks. Szczerze polecam Wam to miejsce. 

Podziel się tym tekstem na:

4 komentarze

  1. Ale nietypowe miejsce. A jak było z posiłkami? Gotowaliście na tym piecu?
    Swoją drogą, takich kilka dni wyciszenia przydałoby się i nam:D
    pozdrawiam serdecznie znad filiżanki kawy :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jeśli szukacie spokojnego miejsca to szczerze polecam Slow House (są na Airbnb). W tym piecu tylko paliliśmy, ale można w nim wypiekać też pizzę:) W domu jest niewielka kuchnia z kuchenką gazową i na niej przygotowywaliśmy posiłki. Do najbliższej restauracji jest bodajże kilkanaście kilometrów:)

      Pozdrawiam serdecznie,
      Agnieszka

      Usuń
  2. Mnie też ostatnio coraz bardziej pociągają wyjazdy w dzicz z brakiem prądu i ludzi, niż wakacje w popularnych miejscowościach, pełnych turystów i kiczowatych pamiątek. Myślę, że wynika to z naszego przemęczenia miastem, czyli hałasem i tłokiem.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Martyna cieszę się, że masz podobne odczucia. Wydaje mi się, że te nasze "ucieczki od miasta" wynikają też z pośpiechu, który w nich panuje. Masz jakieś fajne i spokojne miejsca do polecenia?

      Usuń